Poniżej dalszy ciąg rozmowy z Andrzejem Tomaszewskim. Prowadzimy ją przy pomocy dostępnych środków komunikacji elektronicznej, aczkolwiek bez zbędnego pośpiechu. Zapraszam na kolejne spotkanie z mistrzem — drugie, ale jeszcze nie ostatnie. Jeśli ktoś chciałby poznać go osobiście, będzie okazja podczas KRAKTypo.
Fot. Gabriela Grusza
Wielu współczesnych projektantów pracuje wyłącznie w najnowszym oprogramowaniu, a wielu nie przykłada do tego wagi. Można projektować przy użyciu dowolnego narzędzia, niekoniecznie programu komputerowego. A twój warsztat, to wierszownik czy motyka?
Projektowanie grafiki użytkowej bez pomocy odpowiednio oprogramowanego komputera jest już w dzisiejszych czasach niemożliwe, głównie z powodu potrzeby uzyskania efektu końcowego (pliku przeznaczonego do realizacji). Zniknęli już fachowcy, który w drukarni przygotowali publikację wg odręcznych rysunków, makiet czy też adiustowanych maszynopisów lub ilustracji.
Jeśli zaś chodzi o najnowsze oprogramowanie, to odpowiedź musi być złożona, bo taki właśnie jest problem zmieniającego się oprogramowania. Patrząc na to z punktu widzenia progresji możliwości i ogólnego postępu, jest wszystko w porządku. Nie chciałbym więc, żeby to, co można przeczytać poniżej, brzmiało jak skarga niepoprawnego konserwatysty.
Zmiany, z punktu widzenia konkretnej roboty, nie wyglądają już tak różowo. Między innymi dlatego, że często są wynikiem działań marketingowych i olbrzymiej pazerności na kasę producentów oprogramowania. Typograf co chwila jest zaskakiwany zmianami — od takich, niby drobnych, jak przestawienia w miejscach menu programu narzędziowego lub w okienku dialogowym, do grubszych, jak np. nowe wymagania dotyczące pliku wynikowego. Nie mamy więc takiego komfortu, jaki mieli nasi poprzednicy jeszcze 30 lat temu, który raz nauczywszy się pewnych technologicznych procedur, używali ich przez lata. Tak prawdę mówiąc, typograf powinien podczas pracy myśleć o swojej robocie, a więc o merytorycznej i technicznej jakości przygotowywanej publikacji. Nie powinien co chwila zaprzątać sobie głowy kwestiami programistycznej natury, ciągłymi zmianami używanego narzędzia, problemami z wymianą plików pomiędzy uczestnikami technologicznego procesu itp. Człowiek ostrzy tę swoją siekierkę, ostrzy, a na rąbanie nie ma czasu.
Dlatego też mam u siebie w domu trzy komputery, dwa starsze ze starymi programami i jeden najnowszy z nowymi. Jeśli muszę coś szybko zrobić, powiedzmy skomplikowaną robotę „na wczoraj”, otwieram eMaca z systemem 9 i w Quarku Passport 4.11 błyskawicznie wykonuję pracę, bo mogę w nim działać „na ślepo” i jestem pewien poprawności technicznej końcowego pliku.
Podobnie jak z oprogramowaniem, jest z tempem pracy na nowych komputerach. Szybsze procesory, wzrastająca wielkość RAM-u i inne rzeczy decydujące o sile komputera, często wcale nie służą zawodowej robocie, ale są przejawem dążenia do komputera uniwersalnego i konieczności obsługiwania programów w naszym zajęciu niepotrzebnych. A ponieważ wszystko w nowych systemach jest wzajemnie powiązane, człowiek musi uczyć się rzeczy, które go wcale nie obchodzą.
Myślę, że podobne problemy mają inni zawodowcy, np. architekci, muzycy, lekarze, urzędnicy, którzy zamiast skupić się na swoich obowiązkach, na potrzebach klienta, petenta czy pacjenta, muszą stale myśleć o tym cholernym komputerze.
Wszystkiemu winien jest ten fotoskład… Wyobraź sobie, że są jeszcze małe zakłady poligraficzne z zecernią ręczną lub linotypem czy monotypem — czasami korzystam z ich usług. A ty? masz gdzieś jeszcze stare, zecerskie narzędzia?
Mam świadomość, że zostało jeszcze nieco takich miejsc. Jednak o skansenie z czynnym monotypem nie słyszałem. To skomplikowany technologicznie sposób składania, wymagający pomocniczego oprzyrządowania, mnóstwa superistotnych elementów wymiennych w tastrach i odlewarkach. Jedyne miejsce które znam, to Muzeum Książki Artystycznej u Tryznów w Łodzi. Stoją tam odlewarki monotypowe, które nie korzystają z taśmy perforowanej na tastrach, ale z programu komputerowego sterującego ramką odlewniczą. Właśnie w Łodzi przy ulicy Tymienieckiego, w zecerni Jadwigi i Janusza Pawła Tryznów znajduje się mój mosiężny, wysłużony wierszownik, którego używam podczas wizyt w tym magicznym miejscu.
Powiedz — jak dobrze zaprojektować książkę? Czym się kierować? Kiedy ty stajesz przed takim zadaniem, od czego zaczynasz? Odpalasz Quarka 4.11 czy idziesz na spacer? Sięgasz po próbniki czy może po korkociąg?
Jak dobrze zaprojektować książkę? Toż to doskonały tytuł dla podręcznika, czy poradnika, którego nikt jeszcze w Polsce nie napisał. Prawdę mówiąc, nie potrafię odpowiedzieć bez próby uporządkowania własnej i cudzej wiedzy. Jak przekazać melanż wiadomości, ponadczterdziestoletniego doświadczenia, estetycznego wychowania oraz intuicji?
Można jednak stosunkowo prosto powiedzieć od czego zaczynam robotę. Szybko się okaże, że choć początek zależy od rodzaju zadania, to warunkiem powodzenia jest zgromadzenie maksimum informacji o publikacji. Przedstawię to na przykładzie wydawniczej serii.
Dość często mam zrobić książkę do serii już istniejącej. Wówczas sprawa jest łatwa, bo istnieją wcześniej zaakceptowane reguły budowania publikacji w danej serii. Trudniej jest, gdy trzeba taką serię zaprojektować od początku. Często wydawca ma jedną zredagowaną książkę i pomysł, że będzie robił serię. Wtedy trzeba zgromadzić wiadomości o tym, co może nas w takiej serii czekać. Jacy będą autorzy: czy jedna osoba, czy kilka, czy mogą być też prace zbiorowe. Czy książki będą miały długie, czy krótkie tytuły. Czy seria będzie miała swój znak. Czy publikowane prace będą w miarę podobnej objętości. Czy pojawią się ilustracje. Czarno-białe czy kolorowe. Itd., itd., itd.
Przewidując różne sytuacje redakcyjne i typograficzne można zrobić projekt na tyle elastyczny, aby był później przydatny i nie sprawiał kłopotu. Zwykle jest tak, że po kilku książkach projekt trzeba nieco modyfikować „w praniu”. Dotyczy to najczęściej typografii środka książki, bowiem dość trudno jest przewidzieć wszystkie struktury tekstu, jakie mogą się w przyszłości pojawić.
Najważniejsze są jednak informacje o treści publikacji. Bez nich nie sposób zaprojektować żadnej książki merytorycznie i graficznie spójnej. Seria wydawnicza zwykle poświęcona jest konkretnym zagadnieniom i wtedy istnieje pewien kompas dla poszukiwacza zgodności formy i treści. Istnieją jednak również serie, które powstają ze względów formalnych, np. seria dramatu wydawnictwa XYZ. Wówczas mamy do czynienia z różnorodną materią — z jednej strony antyczną tragedią Aischylosa, a z drugiej nowoczesną komedią Mrożka. Wtedy trzeba szukać takich form graficznych, które pomieszczą estetyczną różnorodność, nie powodując wizualnego bałaganu.
Informacje o treści książki chyba najłatwiej gromadzić, czytając ją. Czytasz wszystkie książki, które masz zaprojektować?
Większość książek czytam. Bywają jednak poświęcone takim zagadnieniom, że zadowalam się tylko spisem treści i wstępem, np. Rynki finansowe a nadzór nad korporacją w Japonii albo Polska wobec zagrożenia terroryzmem morskim. Często pracuję nad książkami dotyczącymi historii, bibliologii, kulturoznawstwa. Takie czytam z ochotą autentycznie zainteresowany treścią.
Obok treści jest jeszcze trochę informacji, które trzeba uzyskać. A to, gdzie wydawca zamierza naświetlać i drukować (znając realia danego zakładu możesz przewidzieć, że pewne rzeczy pochrzanią). Albo czy można zaszaleć z papierem wysokiej jakości, twardą oprawą, szlachetnymi materiałami introligatorskimi. Albo czy marketingowiec wydawnictwa nie podjął jakichś zobowiązań, z których wynika, że będziesz musiał upstrzyć dzieło logami sponsorów czy też gwiazdkami z napisem „Nowość!”.
Jeśli masz przeczucie, że z otrzymanego materiału można zrobić urodziwą książkę, to najpierw należy zadzwonić do autora. Są bowiem tacy, którzy nie mają za grosz zaufania do wydawcy i grafika, nie mają zielonego pojęcia, na czym nasza praca polega, nadęci, sztywni, przemądrzali. W rozmowie wyczuwa się to od razu i od razu też wiadomo, że do niczego się go nie przekona, i że książka będzie jak „kotlet raz”, w najlepszym przypadku — szkolnie poprawna.
Różnie bywa. Czasem wszystko idzie jak po maśle i praca jest czystą przyjemnością.
Jaka więc jest metoda? Od czego uzależniasz dobór papieru? Dlaczego wybierasz wąski lub szeroki format? Jego barwa, jakie ma powiązanie z treścią książki? Czy rzeczywiście to powinno wynikać z treści, czy tylko chodzi o funkcjonalność? Czy to właściwe kryteria? A może nie one są istotne, tylko budżet?
Dobór papieru wyznacza kilka czynników. Należą do nich oczywiście koszty produkcji, dostępność na rynku, albo przeznaczenie do konkretnego sposobu drukowania. Spróbujmy jednak trzy z nich nazwać i dla podkreślenia ich znaczenia przywołać przykłady negatywne, bo takie przemawiają najsugestywniej.
Na początek zwrócę uwagę na związek materiału z treścią publikacji. Niektórzy w pierwszym odruchu uważają ten aspekt za wydumany albo dziwaczny, jednak po zastanowieniu doceniają jego rolę. Otóż wiele książek o miałkiej treści, banalnym pomyśle edytorskim lub wręcz zbędnych z czytelniczego punktu widzenia, jest wydawanych na kosztownych papierach powlekanych, starannie apreturowanych, o szlachetnej fakturze i barwie. Z takiego połączenia powstaje publikacja rażąca sztucznością, pretensjonalna, a gdy jeszcze dodamy do tego jakieś lakierki, złocenia, ornamenciki, mamy do czynienia z estetyczną katastrofą — kiczem w stanie czystym.
Kolejne kryterium wyboru uwzględnia związek papieru i materiału graficznego publikacji. Wyobraźmy sobie np. książkę złożoną delikatnym baskervillem, z reprodukcjami miedziorytów o subtelnym szrafunku, którą zamiast na stosownym papierze ilustracyjnym wydrukowano na chropawym offsecie, w dodatku z dodanym wybielaczem zabijającym elegancję i naturalne ciepło tego typu ilustracji. Albo dla kontrastu: czarno-białe zdjęcia artystyczne o wyrafinowanej grze półtonów, bielach i szarościach wymagających drobnego drukarskiego rastra, które zamiast na białym gładzonym papierze wydrukowano na zgrzebnym chamois.
Wreszcie trzecie, to związek papieru i funkcji publikacji. Wyobraźmy sobie siebie samego wieczorem w fotelu, w kręgu świecącej z boku lampy, z kieliszeczkiem koniaku i tomikiem poezji w ręce. Zamiast ciepłej w dotyku i dla oka książeczki mamy błyszczącą lakierem okładkę, a w niej na szklistym kredowanym papierze wydrukowane wiersze, po których ślizgają się w duecie: wzrok i bliki odbitego światła.
Na czym innym będziemy więc drukowali album malarstwa, książkę telefoniczną, podręcznik szkolny, czy też pocketbookową powieść.
Gazety na papierze gazetowym, a książki na książkowym — kryterium funkcjonalne góruje. Czy podobnie się dzieje przy ustalaniu formatu książki i wymiarach kolumny? Dlaczego kolumna jest zazwyczaj jednołamowa?
Format jest podstawowym parametrem książki. Ma wpływ estetykę, funkcjonalność i niektóre techniczne warunki jej produkcji. Wydawcy, w znakomitej większości, nie potrafią wyzwolić się ze schematycznego myślenia o formatach znormalizowanych (szeregi A i B). Przypomnijmy więc, jaka idea przyświecała twórcom normalizacji.
Stosunek boków arkuszy tych szeregów (A, B i C) wyraża się proporcją \(a:\sqrt{2}\) , czyli boku kwadratu do jego przekątnej. Taki kształt arkusza ma tę zaletę, że przy składaniu zachowuje za każdym razem identyczne proporcje boków (A0, A1, A2, itd.). Cecha zachowania proporcji boków arkusza ma kapitalne znaczenie technologiczne w różnych ustaleniach poligraficzno-wydawniczych, przy produkcji wyrobów papierniczych, budowie maszyn drukarskich, czy też podczas wszelkich kalkulacji cenowych, objętościowych, materiałowych.
To wszystko nie znaczy jednak, że wszystkie książki mają mieć identyczne kształty! Nie miejsce tu na roztrząsanie kwestii „formatologicznych”, bo składają się na sporą porcję wiedzy teoretycznej i praktycznej, z którą trzeba się zapoznać. Zainteresowanych odsyłam do świeżo wydanej w Krakowie książki Roberta Bringhursta «Elementarz stylu w typografii», albo, przykładowo, do rozważań Jana Tschicholda na temat formatów książek i usytuowania kolumny na stronicy.
Tschichold w języku polskim jest niedostępny. Bardzo ciekawy jest jego postulat ciasnego składu. Mówi, że dla utrzymania jednolitej szarości kolumny, można dzielić wyrazy niezgodnie z zasadami, zwiększać ilość kolejnych przeniesień, pozostawiać bękarty — wszystko po to, by zachować jednolite odstępy międzywyrazowe. To dość kontrowersyjne podejście. Zgadzasz się z nim?
Jednolita szarość optyczna kolumny tekstu jest ważna dla higieny czytania. Mówię teraz o bitym tekście ciągłym, tzw. dziełowym. Podczas długotrwałego czytania, np. beletrystyki albo tekstów naukowych, nasz wzrok (oko sprzęgnięte z rozumem) wykonuje trudną robotę. Fiksacje gałki ocznej, czyli skokowe i rytmiczne ruchy oka, są szybkie i precyzyjne, jeśli odbywają się we właściwych warunkach czytania, przy dobrym oświetleniu kart i dobrej rozpoznawalności słów. Jednym z najważniejszych czynników jest właśnie struktura czytanego tekstu. Kolumna w której słowa „zatopione” są w jednolitej szarości (niezbyt duże światła międzywyrazowe, rytmiczne światła międzyliterowe i interlinia równoważąca zaczernienie wiersza) pozwalają, aby oczy czytelnika „wpadły w trans”, w nieprzerywane zakłóceniami śledzenie tekstu z szybkością dostosowaną do indywidualnych predyspozycji.
Badacze czytelności układów typograficznych stwierdzili, że np. skład w chorągiewkę (stały odstęp międzywyrazowy i niejustowana prawa krawędź tekstu) jest przyjazny dla czytającego właśnie dzięki stałym odstępom, najlepiej zbliżonym do tzw. trzecianki ( 1⁄3 fireta), a jednocześnie okazało się, że wyrównanie lub niewyrównanie prawej krawędzi wiersza zupełnie nie wpływa na czytelność.
Wróćmy teraz do Tschicholda. Być może głosił tak radykalne poglądy w młodzieńczym, konstruktywistycznym okresie swojej twórczości związanej ze środowiskiem Bauhausu. Po latach Tschichold wrócił do klasycznej typografii. Zresztą jedną i drugą (futurystyczną i klasyczną) uprawiał z jednakim mistrzostwem. Myślę, że jego zdanie, które przytoczyłeś, mogło być wyrwane z szerszego kontekstu. Ja to rozumiem tak:
— jeśli masz do wyboru dodać jedno przeniesienie więcej, albo zostawić w tekście „dziury”, dodaj przeniesienie;
— jeśli masz do wyboru zostawić nienaturalnie rozbity wiersz tekstu, albo niezbyt poprawnie podzielić wyraz, podziel wyraz;
— jeśli masz do wyboru zostawić szewca lub bękarta, albo zmienić rytm interlinii, zostaw niezręczny wiersz.
Takie wybory, będące w konflikcie z zasadami składania, zdarzają się w praktyce. Czasem są wyborem gorszego zła, a czasem przyjęcia pewnej konwencji stosowanej potem konsekwentnie w całej książce. Odejścia od zasad nie powinny jednak wynikać z ich negacji, ale ze zrozumienia ich sensu i oceny typograficznej sytuacji. Jest sporo zasad wypracowanych przez lata praktyki, a niektóre z nich należą do tzw. dobrego tonu. Zostawiać bękartów nie wypada tak, jak nie wypada „puszczać bąka”. Czy jednak z obawy przed ewentualnym bąkiem mam zrezygnować z jedzenia pysznej grochówki (na wędzonce)?
Rzeczywiście, postulat ciasnego składu jest propozycją wyboru mniejszego zła. Grochówka zazwyczaj jest pyszna, ale trzeba się trochę natrudzić, żeby ją przygotować. Najpierw, przez kilkanaście godzin moczymy groch, potem gotujemy, dodajemy wędzonkę… a jak wędzonki brak? to trzeba wziąć mięso i uwędzić. W swoich projektach książek wykorzystywałeś również fonty własnoręcznie podwędzane — dlaczego czasem trzeba poprawiać cudze kroje? Jak dokonać właściwego wyboru pisma?
Nie tyle chodziło o poprawianie cudzych krojów, co o poprawianie fontów lub ingerencję w ich programistyczną strukturę. To dwie różne sprawy. Krój pisma, dzieło liternika, jest utworem graficznym, przy którym bez wiedzy autora grzebać nie wypada. Czasem trzeba poprawić coś, co w polskim tekście szwankuje, np. zrobić zwykłe „z” zamiast długiego francuskiego, fatalnie wyglądającego w dyftongach „cz” i „sz”. Jednak niemal zawsze chodziło o sztuczne i złe akcenty dorabiane taśmowo przez programistów z wytwórni fontów, najczęściej nie mających graficznego wyczucia, Amerykanina lub Anglika nie używających w swoim języku liter ze znakami diakrytycznymi.
Francuzi poprawiali swoje literki, Czesi swoje, Polacy swoje. Dzisiaj jest już nieco lepiej, bo unikodowe fonty rozwiązują wiele spraw. Wcześniej problem dotyczył głównie fontów Type1 mających 255 miejsc kodowych. W fontach applowskich powstał u nas w latach 90. ubiegłego wieku nieformalny standard PL-Euro. Adobe wymyśliła tablicę kodową zwaną CE, gdzie polskie litery były wraz z rumuńskimi, litewskimi, słowackimi, czeskimi, węgierskimi itd., a nie było liter języków zachodnioeuropejskich. Nasi wydawcy i drukarze nie chcieli tego, bo do swobodnego składania trzeba było używać dwóch fontów: prymarnego oraz CE. Specyfika polskiej kultury skierowanej cywilizacyjnie na zachód Europy wymagała fontów z polskimi i zachodnimi literami. Jak to! — oburzali się niektórzy — nie można jednym fontem składać mickiewiczowskiego «Pana Tadeusza», bo hrabia raczył coś powiedzieć po francusku? No więc trzeba było te PL-Euro robić.
Inną trudność sprawiały znaki, których nie było w standardowych zestawach. Przykładowo w książce była łacińska transkrypcja z arabskiego lub japońskiego i konieczne były samogłoski z poziomą kreseczką u góry. Trzeba było w foncie dorobić. Program Fontographer cieszył się wówczas dużą popularnością, bo pozwalał grzebać w oryginalnych fontach i na ich podstawie generować nowe. Takie nowe znaki, jak np. z kreseczkami, umieszczało się w fontach w dość przypadkowych miejscach, podmieniając rzadziej używane znaki (jeny, krzyżyki, funty itp.). Powstawały fonty do jednego przedsięwzięcia wydawniczego. Sam robiłem podobne, projektując i wstawiając znaki transkrypcji fonetycznej do konkretnego kroju pisma, innym razem dorabiając wybrane greckie majuskuły potrzebne w tekście, zamieniając cyfry tabelaryczne na nautyczne albo dorabiając średniowieczne abrewiacje do jednej jedynej książki. Takie fonty, rzecz jasna, nie dawały się konwertować i nie mogły być używane poza swoim przeznaczeniem.
Następne twoje pytanie: Jak dokonać właściwego wyboru pisma? to temat-rzeka; więc może innym razem poruszymy jakieś jego elementy.
Może spróbujmy na przykładzie. Zgłasza się do nas profesor historii literatury z propozycją wydania siedemnastowiecznej sylwy…
Gdyby na mnie trafiło, przyjąłbym tę robotę z pocałowaniem ręki. Rękopiśmienna księga jest dla typografa wyzwaniem. Tym bardziej, że silva rerum jest zbiorem tekstów z różnych dziedzin zapisywanych najczęściej przez prowincjonalnego szlachcica-grykosieja. Notatki w stanie chaosu, pisane pod wrażeniem chwili dnia codziennego, ale bez systematyczności i czasem po kielichu. Możemy spodziewać się literackiej materii: fraszek, anegdot, złotych myśli, częstochowskich rymów. Obok tego będą pewnie przepisy kuchenne, komentarze polityczne, recepty lekarskie, gospodarska buchalteria albo notatki z lektury książki, którą trzeba oddać właścicielowi. Znajdą się refleksje po kazaniu księdza-dobrodzieja, odwiedzinach znacznego posesjonata i spis gości na weselu pasierbicy.
Pod względem struktury tekstu dzieło bogate i do typograficznego rzeźbienia znakomite. Jeśli zaś historycznym tekstom będzie towarzyszył komentarz owego profesora, to dodatkowo mamy cały aparat naukowy, ze spisami, indeksami, przypisami, odniesieniami itp.
Na początek więc koniecznie trzeba zapoznać się z formami tekstu występującymi w dziele i ewentualnymi pułapkami podczas składania. Wybierając krój pisma zwróciłbym uwagę, jak ma się ilościowo tekst historyczny do współczesnego. Jeśli współczesnego jest niewiele i wyraźnie „na doczepkę”, najpewniej jakimś krojem pisma o XVII-wiecznej proweniencji złożyłbym całą książkę. Natomiast jeśli proporcje tekstów są mniej więcej fifty-fifty, rozważałbym możliwość złożenia sylwy krojem historycznym, a komentarza współczesnym, przy czym okładkę i strony tytułowe związałbym wizualnie z częścią współczesną.
W podobnych dziełach można spodziewać się typograficznych niespodzianek. A to jakieś słówko wpadnie napisane alfabetem starocerkiewnosłowiańskim, a to gdzieś jakieś greckie litery, to znowu znaki dla nas dzisiaj dziwne, a wówczas używane. Trzeba więc prosić redaktora książki o wykaz takich „nietypowych” znaków i liter. Kiedyś, gdy maszynopisy oddawano do składania w zecerniach drukarń, istniał obyczaj wypisywania na pierwszej stronie maszynopisu wszystkich znaków specjalnych i akcentowanych liter. Obyczaj ten byłby ze wszech miar pożyteczny i dzisiaj, bo można celnie wybrać font mający w repertuarze znaki nam potrzebne.
A jakie historyczne pismo byś proponował? Nasuwa mi się na myśl nowy karakter polski, pismo końca XVI wieku, które chyba nie weszło do szerszego użycia. Czy można by wykorzystać je dziś? poza tym raptularz (łac. silva rerum) był pisany ręcznie, zazwyczaj jakimś pismem kaligraficznym, albo różnymi pismami kaligraficznymi: kilku autorów — kilka charakterów pisma lub charakter pisma zmieniany w zależności od tematyki wpisu. Jak rozwiązałbyś te problemy?
Silva rerum jest zjawiskiem należącym do epoki baroku, wybierałbym więc pośród krojów o takiej właśnie proweniencji. Natychmiast przychodzą na myśl trzy najpopularniejsze antykwy barokowe: janson, baskerville i caslon. Trzeba jednak pamiętać, że przez trzysta lat stosowania powstały rozmaite ich warianty.
Powiedzmy, że wybieram baskerville. Wiele odlewni w Europie i Ameryce produkowało czcionki tego kroju. Pismo przystosowywano do różnych technik składania: ręcznego, linotypowego, monotypowego czy fotoskładu. Sporo wariantów baskerville’a znalazło się na komputerowych fontach obok przygotowywanych na nowo replik starych pism. Są wśród nich takie, które zatraciły charakter pierwowzoru, prezentują bardzo dalekie podobieństwo i tylko mamią nazwiskiem ich historycznego twórcy. Przykładem takich modyfikacji może być ITC new baskerville, któremu zniszczono proporcje wielkości majuskuły i minuskuły.
Najchętniej sięgam do kolekcji fontów Linotype Library, bo uważam je za dobrze przygotowane pod względem technicznym i jeszcze nigdy mnie nie zawiodły, ani w różnych programach graficznych, ani na RIP-ach. Wśród fontów Linotype jest jeden bardzo ciekawy, przygotowany przez pracownię Elsner+Flake na podstawie XVIII-wiecznego oryginału z ang. giserni Isaaca Moore’a. Niestety ma tylko odmianę zwykłą — bez półgrubego i kursywy.
Wybieram więc fonty baskerville classico zaprojektowane przez Franko Luina w 1995 roku na podstawie wzorów Johna Baskerville’a. Fonty mają nautyczne cyfry, których chcę używać w składzie. Mają też kapitaliki. Co prawda, na mój gust, zbyt drobne, ale mogę kapitalikami od biedy składać ciut większym stopniem pisma. Mam też, w razie czego, baskervillową grekę i cyrylicę tej samej firmy — choć projekty pochodzą z innych atelier, to obowiązujące w Linotype zasady będą zachowane.
Po zapoznaniu się z treścią sylwy wiem już, że będzie można wybrać pewien rodzaj tekstów przewijających się przez całą księgę, który nadaje się do wyróżnienia w jakiś sposób. Np. przysłowia, sentencje czy złote myśli naszego szlachciury. Dobrze by było, żeby jakieś motywy typografii nawiązywały do odręczności oryginalnej księgi. Wybiorę więc jakąś barokową pisankę lub szlachetną kursywę od którejś z antykw, z inicjalnymi majuskułami, dość ciasną i być może z alternatywnymi literami.
W tym momencie można rozważyć Twoją propozycję, Rafale, użycia nowego karakteru, którego font zaprojektował Artur Frankowski (FA Karakter). Wybrałbym go gdyby nie to, że mamy tylko odmianę prostą, a nie „ukośną” (jak mawiał Jan Januszowski, twórca pisma), i że jest zrobiony celowo zgrzebnie i nierówno, aby udawać odbitkę na czerpanym, nierównym papierze. Ja w tym dziele nie chcę niczego udawać. Gdyby font miał litery oczyszczone z nierówności, odwzorowujące czyste cięcie grawera punconów, z pewnością bym go wybrał. Nie po to jednak szukałem baskerville’a o dużym kontraście kresek cienkich i grubych, o wyraźnym i ostrym światłocieniu charakterystycznym dla baroku, żeby teraz wybrać krój zaprzeczający tej koncepcji.
W poprzedniej odpowiedzi zakładałem możliwość złożenia tekstu komentującego sylwę całkowicie odmiennym krojem pisma. Zrobiłbym skład pismem jednoelementowym, ale nie suchym, geometrycznym czy schematycznym w swej formie. Szukałbym pomiędzy linearnymi antykwami celowo „humanizowanymi”, takimi jak gill sans czy syntax.
Wybrałeś już odpowiednie kroje, a na jakim papierze chciałbyś je umieścić? A może zastosowałbyś kilka rodzajów papieru? Narzuca się myśl o twardej oprawie, ale czy to rzeczywiście najlepszy wybór? No i — zakładając, że profesor-zleceniodawca nie jest ograniczony konwencjami — jaki format tej książce nadasz?
Wybrałbym papier chamois, np. stugramowy Munken Pure 13. Format B5, uchodzący za akademicki byłby wzorem wielkości. Znormalizowany format zmodyfikowałbym jednak obcinając z boku, aby uczynić książkę wysmukłą. Na wysokość mogłoby to być nawet 240 mm, bo spadów w tym wymiarze nie przewiduję, a na szerokość 160 mm. Twarda oprawa całopapierowa, dobrze oporkowana, z wyraźnym i głębokim żłobkiem i ładnie wyokrąglonym grzbietem. Blok książki ciasno zszyty. Wszystko, co napisałem o introligatorskiej robocie, nie jest jakimś szczególnym życzeniem. Tak zawsze być powinno. Jest to jednak zwykle najtrudniejsze do zrobienia w naszych drukarniach i trzeba starannie wybrać zakład, który ma dobrych fachowców w introligatorni.
Każdy raptularz ma swój niepowtarzalny charakter, czasami znacznie różniący się od innych raptularzy, pisanych w tym samym czasie. Czy myślisz, że przy tak daleko idącym uporządkowaniu, jakie proponujesz, udałoby się oddać tę oryginalność?
Pamiętaj, że nie mamy naśladować tych rękopisów, tylko je współcześnie wydać. Miałem już podobną sprawę z rękopisem Stryjkowskiego (XVI w.), jeszcze w czasach przedkomputerowych w PIW-ie. Udawać i naśladować się nie da, choćbyśmy się skichali.
1 Trackback