Rozmowa z Andrzejem T. Spotkanie pierwsze

Moż­na dys­ku­to­wać, wymą­drzać się, zasnąć lub bez­wied­nie roz­dzia­wić gębę. Po pro­stu moż­na się przy nim czuć swo­bod­nie, nie nara­ża­jąc na żad­ne kon­se­kwen­cje. Spo­tka­nie z Andrze­jem Toma­szew­skim prze­bie­ga miło. Nie pamię­tam, aby było ina­czej. Zapra­szam na pierw­sze z dwóch, a może trzech czy dzie­się­ciu — szcze­rze nie wiem. Ale chy­ba będzie ciekawie. 

Andrzej Tomaszewski

Fot. Marek Ryćko 

Pozna­łem cię w 2005 roku pod­czas Aka­de­mic­kie­go Kur­su Typo­gra­fii. Wsze­dłem spóź­nio­ny na twój wykład o histo­rii pisma. Poza tym, że poka­zy­wa­łeś slaj­dy, pra­wie nic nie mówi­łeś. Póź­niej, pod­czas wspól­nych, gru­po­wych spo­tkań poza wykła­da­mi, było wię­cej oka­zji do swo­bod­niej­szej wymia­ny myśli. Roz­ma­wia­ło się o typo­gra­fii i o życiu. Pamię­tam, jak poka­za­łeś kie­dyś pew­ną kłód­kę na war­szaw­skim Podwalu… 

Kłód­ka, o któ­rą pytasz, ma ponad czter­dzie­sto­let­nią histo­rię. Z moim kole­gą Krzysz­to­fem Mar­cin­kie­wi­czem zawie­si­li­śmy ją ok. 1967 roku, a klu­czyk wrzu­ci­li­śmy do kana­łu. Byli­śmy wów­czas ucznia­mi war­szaw­skie­go tech­ni­kum poli­gra­ficz­ne­go. Kłód­ka wisia­ła spo­koj­nie na barier­ce most­ku do lat 90., aż zaczę­to remon­to­wać mury Sta­re­go Mia­sta. Zadzwo­nił do mnie Krzy­siek, któ­ry miesz­kał na Sta­rów­ce: „Andrze­ju! Jakieś Bla­de Twa­rze zdję­ły naszą kłód­kę!” Natych­miast kupi­łem nową na uli­cy od rosyj­sko­ję­zycz­ne­go han­dla­rza. Dobrą, nie­rdzew­ną. Poje­cha­łem do Krzyś­ka i razem powie­si­li­śmy na wyre­mon­to­wa­nej barier­ce. Klucz — oczy­wi­ście — wylą­do­wał w kana­le. Kłód­ka jest cza­sem nazy­wa­na Kłód­ką Wuja Andrze­ja (to już zasłu­ga Rom­ka, moje­go sio­strzeń­ca miesz­ka­ją­ce­go od lat w Paryżu). 

Tech­ni­kum poli­gra­ficz­ne, to chy­ba nie­ty­po­wy wstęp do zawo­du dizaj­ne­ra? Spo­śród kole­ża­nek i kole­gów, z któ­ry­mi dwa­dzie­ścia kil­ka lat póź­niej koń­czy­łem podob­ne tech­ni­kum we Wro­cła­wiu, w bran­ży pozo­sta­ła led­wie garst­ka. Więk­szość zna­la­zła się w szko­le z przy­pad­ku, tyl­ko kil­ka osób było zwią­za­nych z poli­gra­fią rodzin­ną tra­dy­cją. A jak to było z tobą? 

Tech­ni­kum w latach 60. było dosko­na­łym wstę­pem do zawo­du. Wów­czas wła­śnie w dru­kar­niach odby­wa­ły się wszyst­kie pro­ce­sy przy­go­to­waw­cze do dru­ku. Wszyst­ko, co dzi­siaj robi­my w Pho­to­sho­pach, Quar­kach czy Illu­stra­to­rach, w RIP-ach, sys­te­mach impo­zy­cyj­nych oraz naświe­tlar­niach, wyko­ny­wa­ło się w dzia­łach repro­duk­cyj­no-fotogra­ficz­nych, w zecer­niach, retu­szer­niach, kre­ślar­niach, che­mi­gra­fiach, kopiach off­se­to­wych i w wie­lu innych dzia­łach dru­karń, zależ­nie od sto­so­wa­nych tam technologii. 

Jestem face­tem, któ­ry w doj­rza­łym wie­ku sia­da­jąc przed kom­pu­te­rem, już od razu wie­dział, co chce uzy­skać nowy­mi narzę­dzia­mi. Nikt nie musiał mi tłu­ma­czyć, czym jest raster, zalew­ka, tria­da, żywa pagi­na albo szewc lub bękart, czy też gatun­ki papie­ru. To nie był, rzecz jasna, koniec mojej typo­gra­ficz­nej edu­ka­cji, ale począ­tek dają­cy solid­ne pod­sta­wy zawodu.

A skąd pomysł na naukę w tech­ni­kum poli­gra­ficz­nym? Wybra­łeś szko­łę wła­śnie dla tych „solid­nych podstaw”? 

Jako goło­wąs nie myśla­łem o pro­jek­to­wa­niu typo­gra­ficz­nym. Chcia­łem być dru­ka­rzem. Chęt­ka cał­kiem natu­ral­na, bo mój ojciec był sze­fem tech­nicz­nym potęż­nej Spół­dziel­ni Wydaw­ni­czej Czy­tel­nik i redak­to­rem mie­sięcz­ni­ka Poli­gra­fi­ka, a mama pra­co­wa­ła w wydaw­nic­twie Wie­dza Powszechna. 

Tak więc mia­łem dom pełen ksią­żek, a w per­spek­ty­wie kon­ty­nu­ację rodzin­nej tra­dy­cji poli­gra­ficz­no-wydawniczej oraz pomoc w wie­lu facho­wych pro­ble­mach. Sio­stra wylą­do­wa­ła w liceum księ­gar­skim. Tata moje­go przy­ja­cie­la z podwór­ka był kole­ja­rzem i on poszedł do tech­ni­kum kole­jo­we­go. Tak wte­dy czę­sto bywało.

A więc jed­nak tra­dy­cja… Byłeś pil­nym uczniem? Na pew­no nie cho­dzi­łeś na waga­ry? I zosta­łeś w koń­cu drukarzem? 

Oczy­wi­ście, że cho­dzi­łem na waga­ry. Patrząc na waga­ry z per­spek­ty­wy cza­su, docho­dzę do wnio­sku, że są jedy­ną sen­sow­ną for­mą bun­tu nasto­lat­ka, nabur­mu­szo­ne­go prze­ciw­ko doro­słym, wtła­cza­ją­cym go w nisz­czą­ce swo­bo­dę ramy codzien­nej, ruty­no­wej i zor­ga­ni­zo­wa­nej nauki. Tele­pa­ły się we mnie jed­nak reszt­ki roz­sąd­ku i waga­ro­wa­łem na przed­mio­tach, z któ­rych byłem dobry. Cho­dzi­łem zaś na lek­cje, na któ­rych byłem słab­szy, aby nie pro­du­ko­wać dodat­ko­wych kłopotów. 

Dru­ka­rzem zosta­wa­ło się chcąc nie chcąc. W sze­ścio­dnio­wym tygo­dniu pię­cio­let­niej nauki mie­li­śmy trzy dni dobrze zor­ga­ni­zo­wa­nych warsz­ta­tów na sprzę­cie uży­wa­nym powszech­nie w dru­kar­niach. Były też waka­cyj­ne prak­ty­ki w naj­praw­dziw­szych zakła­dach, np. w Dru­kar­ni im. Rewo­lu­cji Paź­dzier­ni­ko­wej nauczy­łem się skła­dać wzo­ry mate­ma­tycz­ne (oło­wia­ny­mi czcion­ka­mi oczy­wi­ście), a w Doświad­czal­nej Ofi­cy­nie Gra­ficz­nej PSP pozna­łem typo­gra­ficz­ne­go guru, Leona Urbań­skie­go, któ­ry trząsł całą dru­kar­nią. Matu­ra tego tech­ni­kum była war­to­ścio­wa. Z mojej kla­sy kil­ka osób bez pro­ble­mów zda­ło na dzien­ne stu­dia i to na róż­ne wydzia­ły: han­dlu zagra­nicz­ne­go, ger­ma­ni­sty­ki, histo­rii czy poli­gra­ficz­nej inżynierii.

Nie tyl­ko dru­ko­wać, ale też skła­dać — cze­go jesz­cze nauczy­łeś się w tech­ni­kum? Czy był to tyl­ko druk typo­gra­ficz­ny i skład ręczny? 

Kla­sy były podzie­lo­ne wg spe­cjal­no­ści — ja byłem w zecer­skiej. Jed­nak na lek­cjach tech­no­lo­gii i maszy­no­znaw­stwa uczy­li­śmy się o wszyst­kim. Tak więc wie­dzia­łem co trze­ba o intro­li­ga­tor­stwie lub offse­cie, ale zaję­cia prak­tycz­ne doty­czy­ły wybra­nej spe­cjal­no­ści. Istot­ne były lek­cje che­mii i mate­ria­ło­znaw­stwa, któ­re dawa­ły wie­dzę na przy­szłość. Rzecz jasna, jak w każ­dym innym fachu, trze­ba póź­niej sta­le śle­dzić nowo­ści tech­nicz­ne i tech­no­lo­gicz­ne, jeśli pra­cu­je się w branży. 

Czy­ta­łem póź­niej m.in. cza­so­pi­sma zawo­do­we, w któ­rych była rze­czy­wi­sta wie­dza prak­tycz­na. Dzi­siaj są one głów­nie zbio­rem mar­ke­tin­go­wo-rekla­mo­wych mate­ria­łów i kro­ni­ką insta­la­cji urzą­dzeń w poszcze­gól­nych dru­kar­niach, o co bar­dzo dba­ją pro­du­cen­ci sprzę­tu. Dzien­ni­karz zawo­do­wy nie może napi­sać, że np. far­bą fir­my X źle się dru­ku­je na papie­rze fir­my Y, albo że maszy­na Z nie spraw­dza się pod­czas dru­ko­wa­nia tego lub owe­go. Taki arty­kuł nie prze­cho­dzi, bo mie­sięcz­nik nie dosta­nie reklam od firm zain­te­re­so­wa­nych, a więc stra­ci pod­sta­wy bytu. Zupeł­na paranoja.

To chy­ba uwa­ga głów­nie do Poli­gra­fi­ki? W latach dzie­więć­dzie­sią­tych zaczy­ty­wa­łem się w niej. Potem zaczął z nią kon­ku­ro­wać Świat Dru­ku i kil­ka innych. Wszyst­kie dość szyb­ko zamie­ni­ły się w cza­so­pi­sma rekla­mo­we aż… prze­sta­łem je kupo­wać. Cza­sa­mi na hory­zon­cie poja­wi­ło się jakieś war­to­ścio­we pismo, któ­re szyb­ko zni­ka­ło… Oprócz Czy­tel­ni­ka, wła­śnie w Poli­gra­fi­ce pra­co­wał twój ojciec, Roman. Miał ogrom­ny typo­gra­ficz­ny doro­bek. Uczył pro­jek­to­wa­nia pism na paru uczel­niach, wyda­wał Lite­rę, zało­żył Ośro­dek Pism Dru­kar­skich i przez wie­le lat był aktyw­nym człon­kiem ATy­pI. Wyglą­da na to, że więk­szość zawo­do­wych zain­te­re­so­wań prze­ją­łeś wła­śnie od niego. 

Rola i przy­kład ojca były nie do prze­ce­nie­nia w mojej dro­dze zawo­do­wej. Szcze­gól­nie na jej począt­ku. Pri­mo, zaszcze­pił mi auten­tycz­ną miłość do ksią­żek i pasję książ­ko­ro­ba. Secun­do, był nie­zgłę­bio­nym źró­dłem infor­ma­cji i wresz­cie ter­tio, zna­ko­mi­cie uła­twił mi start zawo­do­wy i zna­jo­mość śro­do­wi­ska dru­kar­sko-wydawnicze­go.

Róż­ni­ca mię­dzy nami jest i pozo­sta­nie, a z ojcem nie zamie­rzam się „ści­gać”. On był bar­dziej orga­ni­za­to­rem i kry­ty­kiem typo­gra­fii. Jego doro­bek publi­cy­stycz­ny liczy ok. 440 pozy­cji biblio­gra­ficz­nych. Był dosko­na­łym juro­rem w mię­dzy­na­ro­do­wym wymia­rze. Miał pre­cy­zyj­ne oko do roz­ma­itych gra­ficz­nych korekt, wyko­rzy­sty­wa­ne przez licz­ne gro­no gra­fi­ków. Swo­je pra­ce pro­wa­dził sys­te­ma­tycz­nie — two­rzył ideę i ją reali­zo­wał. Takim przy­kła­dem jest wycho­wa­nie gro­na pro­jek­tan­tów pism na war­szaw­skiej ASP i w Ośrod­ku Pism Dru­kar­skich. Ja dzia­łam ina­czej. Jestem przede wszyst­kim pro­jek­tan­tem ksią­żek i redak­to­rem. Jed­nak moją żył­kę publi­cy­stycz­ną z pew­no­ścią gene­tycz­nie mam po ojcu.

Jest jesz­cze jed­na, fun­da­men­tal­na róż­ni­ca. Kie­dy ja, w wie­ku naj­bar­dziej na naukę odpo­wied­nim stu­dio­wa­łem biblio­lo­gię na uni­wer­sy­te­tach, prak­ty­ko­wa­łem w wydaw­nic­twach i dru­kar­niach, robi­łem kur­sy foto­skła­du i tech­no­lo­gii, on dzia­łał w kon­spi­ra­cyj­nej dru­kar­ni, sie­dział na Gesta­po w poznań­skiej cyta­de­li, w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych w Żabi­ko­wie i Mau­thau­sen, a potem z gru­zów Szcze­ci­na i Wro­cła­wia wydo­by­wał czę­ści maszyn drukarskich.

Tech­ni­kum, stu­dia, kur­sy, pra­ca w drukarniach/wydawnictwach, publi­cy­sty­ka… chy­ba nie robi­łeś wszyst­kie­go naraz? Kie­dy dosta­łeś pierw­szą praw­dzi­wą pracę? 

Zaraz po tech­ni­kum zda­wa­łem na dzien­ne stu­dia histo­rii sztu­ki, na uni­wer­sy­tet. To była stra­ceń­cza szar­ża (16 osób na jed­no miej­sce). Nie dosta­łem się i z miej­sca posze­dłem pra­co­wać do War­szaw­skiej Dru­kar­ni Akcy­den­so­wej. Mia­ła dwa zakła­dy: typo­gra­ficz­ny i off­se­to­wy. Posze­dłem do zecer­ni w typo­gra­ficz­nym. Musia­łem wkom­po­no­wać się w zespół ruty­nia­rzy, bo tra­fi­łem do dobrze zgra­nej gru­py robią­cej duże tabe­le i łamią­cej wie­lo­stro­ni­co­we fol­de­ry dla cen­tral han­dlu zagra­nicz­ne­go. Cała zecer­nia skła­da­ła się z trzech współ­pra­cu­ją­cych ze sobą czę­ści: ręcz­nej, lino­ty­po­wej i mono­ty­po­wej — łącz­nie ok. 35 osób. Pra­ca na dwie zmiany. 

Zali­czy­łeś każ­dą? Dziś skład koja­rzy się ludziom przede wszyst­kim z kom­pu­te­rem. Ale ty mia­łeś do czy­nie­nia z wier­szow­ni­kiem, justun­kiem, czcion­ka­mi, kla­wia­tu­rą lino­ty­pu czy tastrem… Czy możesz opo­wie­dzieć jak się pra­cu­je w ołowiu? 

Nie, nie skła­da­łem na kla­wia­tu­rze lino­ty­pu i tastra mono­ty­po­we­go. Było to tyl­ko odskła­dy­wa­nie wier­szy tek­stu wg reguł (któ­re zresz­tą dobrze zna­łem) — powiedz­my — mikro­ty­po­gra­fia. Mnie nato­miast bar­dziej pocią­ga­ło two­rze­nie całej publi­ka­cji. Wola­łem więc pra­co­wać jako łamacz (metram­paż). Wśród instruk­cji tech­nicz­nych, powy­le­pia­nych makiet poszcze­gól­nych stro­nic, korekt, budo­wa­nia oło­wia­nych kolumn z odskła­da­nych już tek­stów, che­mi­gra­ficz­nych cyn­ko­wych ilu­stra­cji oraz mate­ria­łu justun­ko­we­go, czu­łem się jak ryba w wodzie. 

Dzi­siej­sze skła­da­nie w kom­pu­te­ro­wych pro­gra­mach jest dużo łatwiej­sze i nie­po­rów­ny­wal­nie szyb­sze. Poni­żej zasad­ni­cze różnice:
— brak ogra­ni­czeń wyni­ka­ją­cych ze sztyw­nej „pro­sto­kąt­no­ści” kawał­ków meta­lu. Nie mogłeś nic przy­su­nąć bez cię­cia, piło­wa­nia, lub szlifowania;
— auto­ma­tycz­ne narzę­dzia pro­gra­mów wyko­nu­ją justo­wa­nie. Wyli­czą za cie­bie sze­ro­ko­ści ele­men­tów kolum­ny, tabe­li, mate­ma­tycz­nej for­mu­ły itp. Koniecz­ność zesta­wie­nia ide­al­nie wyli­czo­nych pro­sto­kąt­nych kolumn była w zecer­stwie naj­waż­niej­szą umie­jęt­no­ścią. Nie­rów­ne, nie­do­li­czo­ne kolum­ny i ich frag­men­ty sypa­ły się pod­czas mani­pu­la­cji oraz dru­ko­wa­nia na maszynie;
— nie trze­ba prze­rzu­cać setek kilo­gra­mów oło­wiu, np. popra­wia­jąc korektę;
— nie trze­ba roz­bie­rać kolumn po wydru­ko­wa­niu w celu odzy­ska­nia cen­ne­go mate­ria­łu zecer­skie­go i zło­mu do przetopienia;
— nie musisz wdy­chać pyłów i opa­rów ołowiu.
A resz­ta, to wła­ści­wie to samo.

A foto­skład? Histo­ria Donal­da Knu­tha i jego kom­pu­te­ro­we­go sys­te­mu skła­du — któ­ry opra­co­wał podob­no pod wpły­wem nie­za­do­wo­le­nia z pra­cy foto­skła­da­czy nad jego książ­ką — suge­ru­je, że była to ciem­na era typo­gra­fii. Czy to prawda? 

Wręcz prze­ciw­nie, to snop czy­ste­go świa­tła! Rewo­lu­cja, któ­ra spo­wo­do­wa­ła gwał­tow­ny roz­wój tech­nicz­ny w poli­gra­fii, zerwa­nie z meta­lem, cię­ża­rem oraz ogra­ni­cze­nia­mi mate­rii. Dzi­siaj tech­ni­ki dru­ko­wa­nia wypu­kłe­go, z wyjąt­kiem flek­so­gra­fii, znaj­du­ją się już w skan­se­nie dru­kar­stwa, a spra­wił to foto­skład. Bez tej fazy tech­no­lo­gicz­nej nie było­by pro­gra­mów edy­tor­skich, fon­tów kom­pu­te­ro­wych, naświe­tla­rek i wydaj­nych skanerów. 

Oczy­wi­ście foto­skład to tyl­ko hasło. Nie moż­na urzą­dzeń optycz­nych, skła­da­ją­cych pry­mi­tyw­ny­mi foto­ma­try­ca­mi, porów­ny­wać z elek­tro­nicz­ny­mi urzą­dze­nia­mi naświe­tla­ją­cy­mi film liter­ka­mi z lam­py elek­tro­no-pro­miennej CRT. Tech­ni­ki naświe­tla­nia, spo­so­by mon­ta­żu, przy­go­to­wa­nie blach off­se­to­wych — wszyst­ko zmie­nia­ło się jak w kalejdoskopie.

Pro­fe­sor Knuth miał nie­fart, jako autor publi­ka­cji. Był mate­ma­ty­kiem i infor­ma­ty­kiem, któ­re­go pra­ce wyma­ga­ły umie­jęt­no­ści skła­da­nia nowy­mi narzę­dzia­mi, nie­przy­sto­so­wa­ny­mi jesz­cze do arcy­trud­nych tek­stów. Tech­no­lo­go­wie foto­skła­du pra­co­wa­li nad roz­wią­za­nia­mi tech­nicz­ny­mi, mecha­nicz­no-optycz­no-elek­tro­nicznymi, a spra­wom kom­pli­ka­cji zecer­skich poświę­ca­no wów­czas mniej uwa­gi. Nie moż­na już było zło­żyć wzo­ru mate­ma­tycz­ne­go ręcz­nie, ani sys­te­mem czte­ro­wier­szo­wym na mono­ty­pie. Coś trze­ba było wykom­bi­no­wać. Knuth to zro­bił i zamknął swój pomysł w jed­nym spój­nym sys­te­mie „cho­dzą­cym” na każ­dej plat­for­mie cyfrowej.

Mówi­my, oczy­wi­ście, o TeX-u. Zarze­ka­łeś się wcze­śniej, że w odróż­nie­niu od ojca, zaj­mu­jesz się głów­nie redak­cją i pro­jek­to­wa­niem ksią­żek. Ale prze­cież uczest­ni­czysz w pra­cach Pol­skiej Gru­py Użyt­kow­ni­ków Sys­te­mu TeX (któ­re­go zapew­ne uży­wasz na co dzień), jako czło­nek zarzą­du. Pro­wa­dzisz prze­róż­ne warsz­ta­ty i wykła­dy. Pisa­łeś bądź piszesz w facho­wych cza­so­pi­smach. Napi­sa­łeś kil­ka ksią­żek (nawet w tej chwi­li jest w przy­go­to­wa­niu kolej­na!). Zaj­mo­wa­łeś się też pro­jek­to­wa­niem i sys­te­ma­ty­ką pism drukarskich. 

A jed­nak mówi­łem praw­dę. Ina­czej są roz­ło­żo­ne akcen­ty i zakrę­ty zawo­do­wych dróg — ojca i mojej. Minę­ło już 16 lat odkąd pozna­łem użyt­kow­ni­ków sys­te­mu TeX. Sam go nie sto­su­ję, choć dużo o nim wiem. Z TeXow­ca­mi jestem w przy­jaź­ni i czę­sto wspól­nie pra­cu­ję. Sta­ram się w ich śro­do­wi­sku pro­pa­go­wać kul­tu­rę typo­gra­ficz­ną, poka­zy­wać sens wydaw­ni­cze­go pro­jek­to­wa­nia i znaj­du­ję uważ­nych słu­cha­czy. Poma­ga­ją mi tacy wspa­nia­li ludzie z poza TeXa, jak: Adam Twar­doch, Tomasz Bier­kow­ski, Mał­go­sia Dubo­wiak, Robert Chwa­łow­ski i inni. 

Przed­mio­tem moich wykła­dów i warsz­ta­tów jest typo­gra­fia upra­wia­na nie­za­leż­nie od narzę­dzia. Quark, TeX, Corel, Illu­stra­tor, wier­szow­nik czy moty­ka — wszyst­ko jest dobre tyl­ko wów­czas, gdy ma się dobry pomysł. Jest mi rów­nież bli­ska, pro­pa­go­wa­na przez mię­dzy­na­ro­do­we śro­do­wi­sko TeXo­we, idea wol­ne­go oprogramowania.

Człon­ko­wie GUST pod­ję­li ini­cja­ty­wę udo­stęp­nia­nia fon­tów, jako dobra publicz­ne­go. Znaj­du­ją się wśród nich kro­je przed laty uży­wa­ne w skła­dzie gorą­cym, jak cyklop, anty­kwa Pół­taw­skie­go czy anty­kwa toruń­ska. Twór­ca ich fon­to­wych wer­sji, Janusz M. Nowac­ki, wspo­mi­na cię w podzię­ko­wa­niach. Jak głę­bo­ki był twój udział w ich powsta­niu? Świa­do­mość two­je­go duże­go doświad­cze­nia w pro­jek­to­wa­niu i popra­wia­niu pism, nasu­wa rów­nież pyta­nie: Gdzie moż­na nabyć kro­je przez cie­bie zapro­jek­to­wa­ne lub spo­lo­ni­zo­wa­ne, albo czy moż­na je cho­ciaż obej­rzeć? Mówiąc o pismach dru­kar­skich, mam rów­nież na myśli ART — cóż to takie­go? — i «Lek­sy­kon pism dru­kar­skich». Bar­dzo wie­le osób, któ­re grze­bią w lite­rach, chcia­ło­by mieć tę książ­kę. Poszu­ku­ją jej w anty­kwa­ria­tach lub aukcjach inter­ne­to­wych. Czy, wobec tego, uka­że się jej nowe wydanie? 

GUSTowne fon­ty powsta­wa­ły w cią­gu całej histo­rii tej orga­ni­za­cji. Naj­więk­sze zasłu­gi w ich two­rze­niu mają: Janusz M. Nowac­ki, Bogu­sław Jac­kow­ski i Piotr Strzel­czyk — twór­cy fon­to­we­go pro­gra­mu Meta­Ty­pe opar­te­go na maszy­ne­rii TeXo­we­go Meta­Po­sta. Nie wyło­żę tu całej histo­rii kil­ku­na­stu kro­jów pism, ale kto chce, może dotrzeć do dru­ko­wa­nych arty­ku­łów na ten temat. Mój udział był skrom­ny. Pole­gał na szu­ka­niu źró­deł gra­ficz­nych, spo­ra­dycz­nych kon­sul­ta­cjach, testach fon­tów Type1 na Makin­to­szu, pro­pa­go­wa­niu ich na łamach pra­sy. Doty­czył głów­nie anty­kwy Pół­taw­skie­go i kro­jów, któ­re powsta­ły na bazie kurie­ra, pro­jek­to­wa­ne­go w OPD

Nie bar­dzo wiem, jak powstał mit o pro­jek­to­wa­niu prze­ze mnie pism. Nigdy w życiu tego nie robi­łem. Nato­miast pra­cu­jąc dla SAD-u (Apple Com­pu­ter IMC Poland) spo­lo­ni­zo­wa­łem ok. 900 fon­tów Type1. Spo­ro z nich moż­na zoba­czyć we wkład­kach mie­sięcz­ni­ka Wydaw­ca z lat 1993–2003. Fon­ty z SAD-u nie cho­dzi­ły na PC-tach, a po wej­ściu uni­ko­do­wych Open­Ty­pów sta­ły się już historią.

ART — (A)ndrzej i (R)oman (T)omaszewscy — to nazwa kla­sy­fi­ka­cji dru­kar­skich pism alfa­be­tu łaciń­skie­go, któ­rą spo­rzą­dzi­li­śmy wraz z ojcem. Jest jed­ną z wie­lu pro­po­no­wa­nych na świe­cie kla­sy­fi­ka­cji. Moż­na się z nią zapo­znać m.in. w «Lek­sy­ko­nie pism dru­kar­skich». Lek­sy­kon powstał 13 lat temu. W dzie­dzi­nie tech­ni­ki DTP, czas pędzi na łeb, na szy­ję. Książ­ka wyma­ga więc aktu­ali­za­cji wie­lu haseł i dopi­sa­nia nowych. To przy­naj­mniej rok inten­syw­nej pra­cy, na któ­rą nie mogę sobie pozwo­lić, bo nie miał­bym co do garn­ka włożyć.

Mimo to, piszesz inne książ­ki — «Zapi­ski książ­ko­ro­ba», a teraz kolej­na. Ludzie gada­ją, że to będzie książ­ka o… książ­kach? Two­je nazwi­sko na pierw­szej stro­nie będzie dla wie­lu osób wystar­cza­ją­cym argu­men­tem do zaku­pu, ale może są jesz­cze jakieś? Kie­dy i pod jakim tytu­łem szu­kać jej w księ­gar­niach? cze­go ocze­ki­wać mię­dzy okładkami? 

Dobrze ludzie gada­ją — rze­czy­wi­ście będzie o książ­kach. Jest to rodzaj adno­to­wa­nej biblio­gra­fii. Nazwa­łem ją biblio­gra­fią sen­ty­men­tal­ną, a doty­czy mojej pry­wat­nej biblio­te­ki. Opi­su­ję w niej książ­ki z ich cecha­mi indy­wi­du­al­ny­mi i zawar­to­ścią tre­ścio­wą. Takie, któ­re były dla mnie waż­ne, budo­wa­ły zawo­do­wą oso­bo­wość oraz wią­za­ły się z nie­któ­ry­mi wyda­rze­nia­mi. Książ­kę pro­jek­tu­je Mał­go­sia Dubo­wiak, foto­gra­fie do niej zro­bił Marek Ryć­ko, wstęp napi­sał Ste­fan Szczyp­ka, a wyda­wać zamie­rza Robert Chwałowski. 

Pro­jek­to­wa­nie ksią­żek, zna­ków dia­kry­tycz­nych, skła­da­nie i łama­nie — w oło­wiu i na kom­pu­te­rze — to wszyst­ko umiesz. Umiesz też pisać i reda­go­wać. Moż­na by wysnuć wnio­sek, że jak ktoś pro­jek­tu­je albo przy­go­to­wu­je książ­ki, to po pew­nym cza­sie zosta­nie pisa­rzem. Jed­nak stu­dio­wa­łeś biblio­lo­gię — nie od razu po tech­ni­kum, a więc kie­dy? Co nowe­go wnio­sły stu­dia? Czy po ich roz­po­czę­ciu prze­rwa­łeś pra­cę w zecer­ni? Co było dalej? 

Jak już wiesz, nie dosta­łem się za pierw­szym razem na stu­dia i posze­dłem do dru­kar­ni. Byłem wte­dy w takim wie­ku, w któ­rym — bez zna­jo­mo­ści w komi­sji rekru­ta­cyj­nej — bez­a­pe­la­cyj­nie szło się do woj­ska. Odsłu­ży­łem więc ku chwa­le ojczy­zny bite dwa lata na lot­ni­sku, w tele­fo­nicz­no-telegra­ficz­nej kom­pa­nii. Na uni­wer­sy­tet zda­wa­łem z woj­ska. Na pisem­nym egza­mi­nie wyglą­da­łem sen­sa­cyj­nie — w mun­du­rze pośród dziew­czę­cych bia­łych blu­ze­czek (moc­no sfe­mi­ni­zo­wa­ny kie­ru­nek studiów). 

Stu­dio­wa­łem w War­sza­wie i we Wro­cła­wiu, ale stu­diów nie skoń­czy­łem. Bar­dzo nie­pe­da­go­gicz­nie to zabrzmi, ale w któ­rymś momen­cie uświa­do­mi­łem sobie, że nie tego chcę się uczyć, i że są cie­kaw­sze rze­czy do robie­nia. Nigdy nie zale­ża­ło mi na stu­dio­wa­niu dla papier­ka, nato­miast dzię­ki stu­diom pozna­łem kil­ka osób, któ­re mia­ły znacz­ny wpływ na moją dal­szą, już indy­wi­du­al­ną, edukację.

Indy­wi­du­al­na edu­ka­cja? Czyż­byś jed­nak był out­si­de­rem? Odcię­tym od świa­ta molem książ­ko­wym, pochło­nię­tym wyłącz­nie zdo­by­wa­niem wiedzy? 

Nie, nie byłem na ubo­czu, cho­ciaż zawsze poły­ka­łem książ­ki. Zmie­ni­łem tyl­ko teren dzia­ła­nia, bo aka­de­mic­kie życie oka­za­ło się dla mnie nud­ne. Cią­gnę­ło mnie zno­wu do kon­kret­nej pra­cy. Nie miej­sce tutaj na kolej­ne CV, ale pra­co­wa­łem w poli­gra­fii (m.in. Ośro­dek Badaw­czo-Rozwojo­wy) i wydaw­nic­twach (m.in. PIW), prze­ży­wa­łem auten­tycz­ne biblio­tecz­ne przy­go­dy inte­lek­tu­al­ne, np. z XIX-wiecznym kata­lo­giem Biblio­te­ki Jagiel­loń­skiej, uczy­łem się foto­skła­du, pró­bo­wa­łem robić reprint atla­su Hewe­liu­sza itp., itp. Przy tym zara­bia­łem pie­nią­dze. Żyć, nie umie­rać. Nijak się to mia­ło do sys­te­ma­tycz­nej uczel­nia­nej nauki. 

No, a jak było z publi­cy­sty­ką? Zaczą­łeś pisy­wać do cza­so­pism? W któ­rym momen­cie poja­wi­ło się Pro­Ty­po? Możesz coś wię­cej o nim powiedzieć? 

Z zawar­to­ścią oma­wia­nej stro­ny moż­na zapo­znać się wyłącz­nie w WebAr­chi­we.

Z histo­rią mojej pisa­ni­ny moż­na zapo­znać się na stro­nie inter­ne­to­wej, a począ­tek przed­sta­wi­łem w «Zapi­skach książ­ko­ro­ba». Pro­Ty­po powsta­ło w cza­sie, gdy rzą­dy Mazo­wiec­kie­go i Bie­lec­kie­go nawo­ły­wa­ły aby „brać spra­wy w swo­je ręce”. Na począ­tek zało­ży­łem wydaw­nic­two Pro Libris i przy finan­so­wej pomo­cy ojca wyda­łem książ­kę dla dzie­ci «Sekre­ty słów». Napi­sa­na przez moja sio­strę i jej przy­ja­cie­la była latach 80. hitem Naszej Księ­gar­ni. Roz­sprze­da­no wów­czas dwa duże nakła­dy. Moje przed­się­wzię­cie oka­za­ło się wiel­ką kla­pą, o któ­rej przy­czy­nach dłu­go by mówić. 

Dru­gą ini­cja­ty­wą Pro Libris była pró­ba publi­ko­wa­nia kwar­tal­ni­ka Pro­Ty­po. Miał nawią­zy­wać do reda­go­wa­nej nie­gdyś przez ojca Lite­ry. Uda­ło się wypu­ścić tyl­ko pięć zeszy­tów. Mia­łem 500 pre­nu­me­ra­to­rów, jed­nak żeby co naj­mniej „wyjść na zero” potrze­ba było ok. 900. Pró­bo­wa­łem rato­wać pismo orga­ni­zu­jąc z ojcem płat­ne semi­na­ria Pro­Ty­po. W 1992 roku odby­ły się dwu­krot­nie w Insty­tu­cie Wzor­nic­twa Prze­my­sło­we­go. Jako cie­ka­wost­kę mogę podać, że koszt uczest­nic­twa w dru­gim semi­na­rium wyno­sił 2 000 000 infla­cyj­nych złotych.

Pomi­mo kil­ku­na­stu krze­pią­cych gło­sów i pod­trzy­mu­ją­cych na duchu przy­ja­ciół, musia­łem zre­zy­gno­wać z Pro­Ty­po. Prze­ko­na­łem się — biz­nes­me­nem nie zosta­nę. Zli­kwi­do­wa­łem fir­mę i roz­go­ry­czo­ny, posze­dłem do nor­mal­nej, eta­to­wej pra­cy. 1992 był też rokiem śmier­ci mego ojca. Nie mia­łem już dla kogo się starać.

Ale czy eta­to­wa pra­ca pozwa­la na swo­bo­dę twór­czą? We wła­snym wydaw­nic­twie ty decy­do­wa­łeś, jak ma wyglą­dać książ­ka. Typo­graf na eta­cie jest pod tym wzglę­dem tro­chę ubez­wła­sno­wol­nio­ny. W nie­któ­rych wydaw­nic­twach nie ma świa­do­mo­ści, że książ­ka powin­na być odpo­wied­nio zapro­jek­to­wa­na. Wobec tego, moż­na by zapy­tać, czy w ogó­le war­to zaj­mo­wać się typografią? 

Zale­ży, gdzie i z kim się pra­cu­je. Są miej­sca, któ­re zabi­ja­ją oso­bo­wość. Są też takie, któ­re sprzy­ja­ją twór­czej pra­cy. Ja mia­łem szczę­ście do pra­co­daw­ców, czy pań­stwo­wych, czy to prywatnych. 

Moje pro­jek­to­wa­nie ksią­żek zaczę­ło się wła­śnie od eta­to­wej pra­cy, w latach 70. w Pań­stwo­wym Insty­tu­cie Wydaw­ni­czym, gdzie byłem kie­row­ni­kiem redak­cji tech­nicz­nej. To cza­sy „przed­kom­pu­te­ro­we” i o DTP się jesz­cze nie śni­ło. Każ­dy maszy­no­pis książ­ki nale­ża­ło adiu­sto­wać do skła­du w dru­kar­ni, opi­sać ilu­stra­cje, przy­go­to­wać makie­tę dla zece­rów. PIW wyda­wał wte­dy ponad 200 tytu­łów rocz­nie. Było więc co robić. Pra­cow­nią gra­ficz­ną wydaw­nic­twa kie­ro­wa­ła nie­ży­ją­ca już Jolan­ta Barącz, wów­czas zna­na gra­ficz­ka książ­ko­wa. Mając gra­fi­ków zatrud­nio­nych eta­to­wo, współ­pra­co­wa­ła dodat­ko­wo ze zna­ny­mi twór­ca­mi: Janu­szem Stan­nym, Leonem Urbań­skim, Roma­nem Cie­śle­wi­czem, Woj­cie­chem Freu­den­re­ichem, Janem Bokie­wi­czem i wie­lo­ma inny­mi, któ­rym zale­ża­ło na pra­cy dla PIW-u. To wła­śnie Jolan­ta Barącz dała mi pierw­sze książ­ki do zapro­jek­to­wa­nia od A do Z. Kon­tak­tom z gra­fi­ka­mi oraz zna­ko­mi­ty­mi redak­to­ra­mi zawdzię­czam swo­ją wydaw­ni­czą wie­dzę i umie­jęt­no­ści. To były oso­by-insty­tu­cje, nie­któ­rzy o cha­ry­zma­tycz­nym auto­ry­te­cie, np. redak­to­rzy Marian Bizan i Anto­ni­na Jelicz. Wszyst­ko to mia­łem w pra­cy na etacie.

Dzi­siaj wyda­wa­niem ksią­żek zaj­mu­ją się czę­sto oso­by zawo­do­wo nie­zbyt przy­go­to­wa­ne. Nie ma już wiel­kich wydaw­nictw zatrud­nia­ją­cych licz­nych fachow­ców, bo nie ma takiej eko­no­micz­nej i tech­no­lo­gicz­nej potrze­by. Wie­le rze­czy robi się na zewnątrz, m.in. pro­jek­ty ksią­żek. Dużo więc zale­ży od nas samych: potra­fi­my czy nie potra­fi­my prze­ko­nać wydaw­cę do cie­kaw­szej kon­cep­cji, przed­sta­wić wizu­al­nie i rze­czo­wo swój pomysł, namó­wić na lep­szy papier lub intro­li­ga­tor­skie płót­no, prze­ko­nać do zmia­ny dru­kar­ni albo naświe­tlar­ni. Czy­li, gene­ral­nie, zale­ży od daru prze­ko­ny­wa­nia i takie­go przed­sta­wie­nia spra­wy, aby decy­dent chciał nas słu­chać. To trud­ne, ale umie­jęt­no­ści nego­cja­cyj­ne rosną wraz z doświad­cze­niem zawo­do­wym. Cza­sem się nie uda­je. Mówi się trud­no — nie wyszło z Kowal­skim, wyj­dzie z Wiśniew­skim. Zda­ję sobie spra­wę, że mło­dzi ludzie mają wię­cej do stra­ce­nia. Dba­ją o małe dzie­ci, urzą­dza­ją gniazd­ka domo­we i czę­sto, dla pie­nię­dzy, muszą coś robić prze­ciw­ko sobie. Póź­niej jed­nak, gdy lato­ro­śle odcho­wa­ne i nie kapie na gło­wę, moż­na tro­chę poma­ru­dzić, przyj­mu­jąc pracę.

Wyda­je mi się, że oso­bo­wość zawodowa/artystyczna roz­wi­ja się rów­nież poza pra­cą. Dora­sta­łeś w spe­cy­ficz­nej, twór­czej atmos­fe­rze. Dziś tak­że poru­szasz się w jakimś, kon­kret­nym oto­cze­niu. Jakie ono jest? 

Kasia — żona — peda­gog szkol­ny, kura­tor sądo­wy; Ewa — cór­ka — etno­log (Uniw. War­szaw­ski), master of art (Bru­nel Uni­ver­si­ty Lon­don); Kleks — kot — obec­ny duchem, choć prze­niósł się do lep­sze­go świata. 

Nato­miast moje oto­cze­nie zawo­do­wo-towarzy­skie two­rzą głów­nie oso­by zwią­za­ne z książ­ka­mi. Są wśród nich biblio­te­ka­rze, wydaw­cy, gra­fi­cy, lite­ra­ci, dru­ka­rze, a ostat­nio rów­nież księ­ga­rze. Nie zna­czy to, że z ludź­mi innych zawo­dów nie mam kon­tak­tu. Z inży­nie­rem budo­wy dróg jeż­dżę na grzy­by, z mate­ma­ty­kiem robię reprint, z poetą piję wód­kę, z par­kin­go­wym, ger­ma­ni­stą i księ­go­wym gram w sza­chy, kum­plu­ję się z socjo­lo­giem i histo­ry­kiem, a tak­że z peda­go­giem spe­cjal­nym oraz sto­la­rzem w jed­nej oso­bie. Bar­dzo mnie cie­szy, że nie muszę obra­cać się w śro­do­wi­sku pia­row­ców, mana­ge­rów pro­duk­tu, zarzą­dza­ją­cych mar­ką itp. spe­cja­li­stów od socjo­tech­nicz­ne­go mani­pu­lo­wa­nia ludź­mi. Nie inte­re­su­je mnie „odkry­wa­nie świa­ta nowej for­mu­ły pio­rą­cej”, a więc pro­jek­to­wa­niem nie­zwią­za­nym z książ­ka­mi, np. rekla­mo­wym, kor­po­ra­cyj­nym czy han­dlo­wym w ogó­le się nie zajmuję.

Skomentuj