Autor, redaktor, redaktor techniczny, łamacz, korektor, drukarz, introligator, księgarz — tyle osób pracuje nad książką, zanim dotrze ona do czytelnika. Po drodze może być jeszcze tłumacz, ilustrator, fotograf i kilku innych profesjonalistów. Jeśli każdy z nich dobrze wykona swoją robotę, na półce stanie dobra książka.
Autor pisze bzdety, bo tego podobno chce czytelnik, a na pewno wydawca. Redaktor ze wstydu poprawia pod pseudonimem, a w pośpiechu czyta co drugą stronę. Techniczny został zwolniony, bo przecież nie był potrzebny. Książki nie trzeba projektować — wystarczy ją złamać, zajmie się tym student informatyki. Łamanie zresztą nie jest trudne, wystarczy wlać tekst w ramki i zrobić z tego pedeefa. Korektorka, studentka polonistyki, znajduje błędy ortograficzne na co drugiej stronie, innymi się nie przejmuje, a prawdopodobnie nawet o nich nie wie. Drukarz, poganiany przez szefa, spieszy się jak tylko może — paginacja się nie zgadza? jak przygotowali, tak będą mieli! W introligatorni okazuje się, że nie można dobrze oprawić, bo źle wydrukowano, ale to nie wina introligatora, więc oprawia. Księgarz dostaje gotową książkę w dwóch egzemplarzach, z nieokreślonym terminem płatności i prawem zwrotu.
Nie wiem czy śmiać się, czy płakać. Czy to dlatego zamiast książek mamy tyle makulatury? Skąd w przemyśle wydawniczym tak wielu niekompetentnych ludzi? Ano z łapanki. Kto będzie pracował za 1⁄3 pensji? Nowicjusz albo desperat.
Już od wielu lat nie istnieją etaty, bez których kiedyś nie wyobrażano sobie procesu wydawniczego. W wydawnictwach książkowych redaktor techniczny jest jak dinozaur. A czy ktoś widział w ciągu ostatnich dziesięciu lat rewizorkę? Była pracownikiem drukarni i to właśnie ona ostatecznie zatwierdzała do druku. Wyłapywała wszelkie błędy. Trafiał do niej każdy przyrządowy arkusz. Uważnie czytała, szukając błędów ortograficznych, sprawdzała jakość druku, prawidłowość montażu, porównywała z makietą, kreśliła przy pomocy linijki, mierzyła. Bywało, że zrzucała robotę z maszyny.
Dziś widać jeszcze jedną tendencję — do łączenia etatów. Od korektora wymaga się również redakcji. Redaktor staje się tłumaczem. Łamacz książki jest często jej projektantem i tak dalej. Czasami powodem jest konieczność, czasami ambicja, a czasami chciwość. Nie wątpię, że są utalentowane osoby, zdolne dużą część procesu wydawniczego zrealizować samodzielnie, ale często się okazuje, że… nie da rady. Lepiej postawić na koniach.
2 komentarze
Super tekst. Szczera prawda. Na mojej ostatniej posadzie (teoretycznie: redaktor merytoryczny) zajmowałam się korektą językową, korektą techniczną, nadzorem poligraficznym, copywritingiem, a jak graficy nie mieli czasu – również łamaniem tekstu (który potem musiałam jako redaktor sprawdzić i wskazać popełnione przez siebie błędy). Czekałam tylko, kiedy szef uzna, że powinnam również rysować piórkiem ilustracje i szparować zdjęcia, w międzyczasie podśpiewując arie operowe. Rezultat – do dzisiaj się wstydzę za niektóre książki, w których figuruję w stopce redakcyjnej.
Supertekst.