DTP dla mas

Wie­lo­krot­nie zasia­da­łem do jej czy­ta­nia, zawsze spra­wia­ło mi trud­ność. Dziś jed­nak przemogłem. 



Helion.pl infor­ma­cje wydawcy
Redak­cja Michał Mro­wiec (pro­wa­dzą­cy)
ISBN 978‑83‑246‑3934‑2
Helion, Gli­wi­ce 2013
For­mat 170×240 mm
papier powle­ka­ny, 4+4, 256 stronic
Opra­wa bro­szu­ro­wa 4+0, laminowana

Cho­chlik dru­kar­ski — blog Andrze­ja Gołę­bia w Webarchive

Pierw­szą barie­rę sta­no­wi kolo­kwial­ny język. Maka­ro­ni­zmy i ogrom­na licz­ba skró­tów myślo­wych zacie­ra­ją sens wypo­wie­dzi auto­ra, nie­kie­dy czy­niąc ją mery­to­rycz­nie nie­po­praw­ną. Mam wra­że­nie, że Andrzej podej­mu­je nie­upraw­nio­ną pró­bę „kole­sio­wa­nia się” z czy­tel­ni­kiem, co przy­no­si szko­dę publikacji. 

Z dru­giej stro­ny, treść wypra­na z żar­go­nu, a obfi­cie nasy­co­na laj­fstaj­lem jest lek­ko­straw­na dla wszyst­kich, któ­rzy do bran­ży poli­gra­ficz­nej nie nale­żą, ale muszą z nią utrzy­my­wać rela­cje zawo­do­we — i to, przy­zna­ję, ogrom­na zale­ta. To co dla mnie jest tru­izmem, dla nie­po­li­gra­fów mogło­by być trud­ną do zro­zu­mie­nia, może nawet tajem­ną wie­dzą. Autor tłu­ma­czy wszyst­ko „jak kro­wie na rowie” — praw­dzi­we DTP dla mas. Wie­dza poda­na w tym sty­lu przy­swa­ja się dużo łatwiej. 

Dru­gą wadą książ­ki jest jej for­ma (wygląd), według mnie utrud­nia­ją­ca odbiór. Oba te man­ka­men­ty jed­nak nie wpły­wa­ją na moją oce­nę, któ­ra pozo­sta­je pozytywna. 

Porad­nik jest skie­ro­wa­ny do nie­do­świad­czo­nych klien­tów poli­gra­fii. Autor oma­wia więk­szość, jeśli nie wszyst­kie sytu­acje, któ­re mogły­by skut­ko­wać stra­tą nakła­du. Każ­da dru­kar­nia ma klien­tów, któ­rzy powin­ni prze­czy­tać tę książ­kę pod karą chłosty. 

W jed­nym z koń­co­wych roz­dzia­łów zna­la­złem frag­ment, któ­ry wbrew temu, co wyżej napi­sa­łem, bar­dzo mnie urzekł. Dro­dzy Czy­tel­ni­cy! Czytajcie! 

Andrzej Gołąb: «DTP. Od pro­jek­tu aż po druk. O współ­pra­cy gra­fi­ka z drukarzem». 

Mia­łem kie­dyś przy­ja­cie­la, choć może to za moc­no powie­dzia­ne. Mia­łem kie­dyś zna­jo­me­go — tak będzie wła­ści­wiej. Zwał się Ludwik. Kie­dy go pozna­łem, zbli­żał się do sześć­dzie­siąt­ki. Ja sta­wia­łem pierw­sze kro­ki w skła­dzie kom­pu­te­ro­wym, on ostat­nie w skła­dzie gorą­cym. Był lino­ty­pi­stą w zakła­dach pra­so­wych, a ja po dru­giej stro­nie uli­cy zało­ży­łem wła­śnie jeden z pierw­szych w oko­li­cy fotoskładów. 

Ludwik pra­co­wał wyłącz­nie na noc­ki. Cza­sem go odwie­dza­łem. Sia­da­łem gdzieś w kącie i przez sza­re smu­gi dymu tyto­nio­we­go przy­glą­da­łem się, jak cza­ru­je na tej swo­jej dzi­wacz­nej kla­wia­tu­rze, oto­czo­ny wia­nusz­kiem sza­rych jak on redak­to­rów tech­nicz­nych. Z nie­od­łącz­nym spor­tem tlą­cym się w kąci­ku jego ust i szkla­necz­ką cze­goś na odtrut­kę — wia­do­mo, ołów — try­skał wigo­rem i nie­wy­bred­nym, ślą­skim dowcipem. 

Jeden komentarz

  • franek pisze:

    Pra­co­wa­łem kie­dyś w zecer­ni, Lino­ty­pe był tam i dalej jest na porząd­ku dzien­nym. Kom­po­zy­to­rzy to z jed­nej stro­ny to dziw­ni ludzie, a zdru­giej są magicz­ni. Ci u któ­rych pra­co­wa­łem byli strasz­ny­mi samot­ni­ka­mi ale nie ma co sie dzi­wić sko­ro w pra­cow­ni jest hałas jak w loko­my­ty­wie 🙂 tak czy ina­czej pra­ca zajebista.

Skomentuj